Podróż Motocyklem przez Laos
Jest wieczór - wreszcie możemy wsiąść do pociągu.Najpierw odbieramy bagaże z przechowalni i z plecakami na grzbiecie przeciskamy się w tłoku, jaki panuje na stacji.Wsiadamy do naszego wagonu ( kupiliśmy miejsca sypialne w drugiej klasie). Na razie jeszcze leżanki nie są rozłożone. Wyjmujemy zaopatrzenie mające na celu skrócenie trudów podróży. Na stoliku pojawia się więc butelka rumu, cola i jakiś sok. Pociąg rusza - my też :) Dodatkowo przeglądamy na laptopie dotychczasowe zdjęcia ( a uzbierało się już tego sporo).Po 3 godzinach jesteśmy zmęczeni i prosimy opiekuna wagonu o rozłożenie naszych miejsc. Dookoła wszyscy już śpią, z wyjątkiem dziewczyny na górnym łóżku na przeciw nas. Ona wprawdzie już leży, ale jak zaczęła rozmowę przez telefon zanim pociąg jeszcze ruszył z Bangkoku, tak ciągle rozmawia i przestać nie zamierza :) Po naszej porcji rumu zupełnie nam jednak jej paplanina nie przeszkadza. Bardzo szybko zasypiamy na naszych łóżkach.Budzimy się wczesnym świtem. Pociąg już zbliża się do Nong Khai - przejścia granicznego z Laosem. Z Laosu można do Nong Khai przyjechać pociągiem, który dumnie nosi tablicę "international train", chociaż trasa liczy sobie zaledwie kilkanaście kilometrów. Jednak w odwrotną stronę ( a tego właśnie ppotrzebujemy) nie da się. Bierzemy tuk tuka. Nasz kierowca niedaleko przed granicą skręca do biura pośrednika wizowego.
Wieczorem znaleźliśmy się w Vientiane. Nastroje trochę minorowe postanawiamy rozjaśnić za pomocą beer Lao - chyba najlepszego piwa w rejonie Indochin.Następnego dnia szukamy jakiegoś środka transportu. Znajdujemy wypożyczalnię motocykli blisko centrum. Prowadzona jest przez Francuza. Niestety największe motory, jakie tu znajdujemy, to 250-tki crossowe, nieprzygotowane do trasy ( nie miały sakw , czy nawet bagażnika.) W dodatku paskudnie drogo ( ponad 60 USD na dzień). Na 250-tce raczej we dwójkę nie pojedziemy, więc szukamy dalej. Nie jest łatwo, gdyż poprzez internet natychmiast na pierwszych stronach pozycjonują się wypożyczalnie samochodów, niemal zawsze nie mające żadnych aut w Laosie.
Wreszcie znaleźlismy. Jest wypożyczalnia nad samym Mekongiem na południowych obrzeżach miasta. Mają tam Hondę Transalp 400. Motor nie jest tytanem, ale powinien się nadać. Niestety nie ma sakw. Jest natomiast tylna półka na przyczepienie skrzyni bagażowej. Skrzyni też nie mamy, ale za pomocą gum bagażowych do półki przyczepiamy całą masę plecaków i toreb. Reszta po ostrej selekcji zostaje w grzecznościowej przechowalni w naszej wypożyczalni motocykli.Ruszamy najpierw na najbliższą stację benzynową, bo bak niemal całkowicie wysuszony.Gwarantowano nam , że przejedziemy 5 km, więc lepiej, byśmy żadnej stacji nie przepuścili. Wkrótce pojawia się nasze zbawienie.Tankujemy po korek i od teraz tak naprawdę zaczyna się nasza przygoda z Laosem. Musimy przejechać przez centrum Vientiane , ale o tej porze nie jest to wielkim problemem, tym bardziej, że stolica i jednocześnie największe miasto kraju liczy sobie troszkę poniżej 300 tys. mieszkańcow. Po drodze mamy trochę świateł i zawalidróg, ale 30 minut pozwala nam na wydostanie się na przedmieścia.
Do Luang Prabang mamy ponad 500km, ale dzisiaj jedziemy tylko do Vang Vieng - około 200 km i w miarę płasko. Powinniśmy być na miejscu w miarę wcześnie, ale....jest już maj, a to znaczy ,że monsun jeśli jeszcze się nie zaczął, to jest już blisko. Niebo jest całkowicie zasłonięte chmurami nie mającymi żadnej rzeźby. Ich grubość możemy ocenić tylko na podstawie porównania godziny, do ilości światła. Nie jest to łatwe, bo ludzki mózg szybko zaczyna się przyzwyczajać i kompensuje mniejszą ilość światła...nie mniej wydaje nam się, że o tej porze nie powinno być jeszcze aż tak ciemno, jak jest. Niby mamy do przebycia niecałe 200 km, ale jesli sie rozpada... Na razie jednak mamy szczescie. 100km za nami, 120, 140...oj!!!! Robi się naprawdę ciemno i spadają już bardzo drobne kropelki deszczu. Parę kilometrów wcześniej minęliśmy coś w rodzaju wiaty. Chcielibyśmy jechać dalej- może będzie następna, ale kropi coraz mocniej i postanawiamy zawrócić. Zaczyna już padać całkiem serio. Warstwa kurzu i wysuszonego błota na resztkach asfaltowej (pewnie 30 lat temu) nawierzchni robi się podobna do lodowiska. Jedziemy więc 20-30 km/h, a deszcz pada coraz mocniej. Nieźle już przemoczeni docieramy do wiaty...i w tym samym momencie niebo pokazuje nam jak bardzo było dla nas łaskawe. W przeciągu następnych 20 minut musiało spaść co najmniej 50 mm deszczu. My czekamy nie wiedząc, czy będzie to pół godziny, godzina, czy też może doba. Na szczęście po godzinie deszcz przybiera formę kapuśniaka i decydujemy się jechać. Niestety po tak śliskiej drodze szybka jazda nie wchodzi zupełnie w grę. Mamy szczęście, bo deszcz ustępuje zupełnie. Zbliżamy się już do Vang Vieng. Zostało nam jeszcze z 15 km i wtedy.... naszym oczom ukazuje się najwspanialszy zachód słońca, jaki kiedykolwiek mieliśmy okazję oglądać. Niestety w tym szczęściu jest też beczka dziegciu. W miejscu, w którym jesteśmy, widok taki sobie, zasłonięty przez drzewa i domy. Tam, gdzie byłoby super zostało nam jakieś 15-20 minut, ale w tym czasie będzie już po ptokach :)
Jesteśmy w Vang Vieng - najbardziej rozrywkowym miejscu w Laosie. Marek mówi,że zawsze "pęka w szwach", ale nigdy nie był tutaj poza sezonem. Teraz wydaje się w miarę sennie. Po ulicach przechadza się trochę młodzieży, lecz zachowują się spokojnie. Nie mamy żadnego problemu w znalezieniu niezłego noclegu za ok.8 dol. W pokoju zrzucamy nasze bambetle i idziemy coś zjeść. Restauracji tutaj bez liku. W martwym sezonie turysta jest tu faktycznie na wagę złota. Podoba mi się pomysł biesiadowania przy bardzo niskich stolikach w pozycji półleżącej. Po dniu spędzonym na motocyklowym siodełku to naprawdę wielka ulga.W Vang Vieng chcemy tylko przespać ( zostaniemy tu dłużej w drodze powrotnej) i jeszcze przed świtem wyruszyć w dalszą drogę do Luang Prabang.
Dziś od rana ganiamy po mieście. Niestety byliśmy zbyt zmęczeni, by wstać na poranne zbieranie danin przez mnichów z tak licznych tutaj klasztorów. Jednak w czasie naszej podróży widziałam to wielokrotnie, a zmęczenie swoje prawa ma :)
Po południu jedziemy do położonych około 20 km od Luang wodospadów Quang xi - największych w tym kraju. Miejsce przeurocze. Wodospady prócz głównego uskoku tworzą serie kaskad, z których kilka udostępnionych jest do kąpieli.
Gdy wyjeżdżamy z parkingu w drodze powrotnej mamy mały wypadek. Marek odruchowo usiłował jechać lewą stroną, a z naprzeciwka jechał Laotańczyk na skuterku. Marek tym bardziej ucieka do lewej, a on ( jadąc nam naprzeciw) do prawej, czyli w tą samą stronę...no i zdarzyło sie nieuchronne. Na szczęście obyło się bez ofiar i 100 dolarów wręczone Laotańczykowi rozwiązało sprawę naprawienia szkód ( przy zwrocie naszego motocykla musieliśmy dopłacić jeszcze 20 dol, za naprawę naszego). Niemiła to przygoda...Laos był jednak na naszej trasie pierwszym krajem z ruchem prawostronnym. Niestety -prowadząc nie mozna sobie pozwolic nawet na najmniejszą chwilę nieuwagi.Wieczorem chodzimy po nocnym targu, urządzonym na głównej ulicy miasta, próbujemy róznych bardziej i mniej egzotycznych potraw.Następnego dnia od rana wyruszamy poza Luang - do jaskiń Pak Ou. Po drodze odwiedzamy parę wiosek - pierwsza znana z wyrobu szali i chust jedwabnych. Jesteśmy jedynymi turystami, wiec to ułatwia negocjacje...kupuję kilka ślicznych szali.Jedziemy dalej. Po drodzy widzimy, że ktoś w wodach Mekongu szoruje słonia. Z uwagi na porę mokrą, rzeki mają barwę żółto-brunatną, gdyż niosą dużo wody, która wyrywa z ziemi drobiny ilów. Szkoda! ...w porze suchej dopływy Mekongu mają ponoć piękną, modrą barwę. Tymczasem zajeżdżamy do następnej wioski. Ta znana jest z wyrobów mocnych trunków. Towar przed kupnem można spróbować...na każdym ze stoisk :) Oczywiście również kupujemy.W końcu docieramy do wioski przy grotach. By się do nich dostać, musimy przepłynąć rzekę...a to do tanich nie należy. Dalej jedziemy w zasadzie w nieznane. Nie mamy mapy na tyle dokładnej, by mogła dać nam jakiekolwiek wskazówki jaki kierunek najlepiej obrać. Jedziemy przed siebie przez góry i wzdłuż wypełnionych wezbranymi rzekami dolin. Rozkoszujemy się wschodnimi , dalekimi "przedmurzami' Himalajów, włócząc się beztrosko bez sprecyzowanego celu.Wieczorem ponownie lądujemy na targu i degustacji miejscowych specjałów kulinarnych. Wieczór kończymy wcześnie - jutro wyruszamy w drogę powrotną.Nazajutrz mamy piękny dzień i cały dla siebie. Zamierzamy zwiedzić tylko najbliższą okolicę. Vang Vieng najbardziej znane jest nie z powodu tego, co się tutaj znajduje, ale raczej jak spędza się tutaj czas. Otóż gwoździem programu pobytu jest spływ piękną, czystą , ale przede wszystkim cieplutką górską rzeką na napompowanej dętce ( chyba od traktora ,albo dużej ciężarówki. Mikrobus zabiera chętnych kilkanaście kilometrów w górę rzeki. Tam dostają oni swoje jednostki pływajace, kładą się na nich ( najczęściej ze sporym zapasem piwa i spokojnie spływają w dół. Widoki po drodze przepiękne! Płynie się skrajem doliny. Po prawej stronie niemal prosto z wody na wysokość 700-800 metrów wyrastają wapienne skały, z drugiej zaś niewiele widać poza głębokim, porośniętym bambusowymi gajami korytem rzeki. Gdyby jednak wyjrzeć, to zobaczylibyśmy szeroką na 1-2 km dolinę ograniczoną od tej strony górami wysokimi na 400-500m. Dla większości uczestników zabawa jest szampanska...do tego stopnia,że w zamroczeniu alkoholowym topi się tu zwykle jedna osoba tygodniowo. Nie chcę brzmieć tutaj nazbyt ortodoksyjnie i pisać o tym, że alkohol nad wodą to piekielna mieszanka. Jeśli pije sie przez cały dzień 1-2 butelki piwa, lub tyle samo kieliszków wina, to specjalnie nie zwiększa to zagrożenia. Jednak, gdy ktoś upaja się sporą ilością trunków, a następnie układa na nie nazbyt stabilnej dętce, po czym w najlepszym razie zasypia, ale często zwyczajnie traci przytomność, to jakby calkowicie zgadzał się z tym, że nie pożyje już zbyt długo. Tyle o rozrywkach miasteczka :) Warto jednak również objeździć najbliższą okolicę. Tuż obok znajduje się rozległa, niemal zupełnie płaska dolina, z każdej strony zamknięta zębami krasowych gór. Jest tu też kilka wiosek Hmongów - największego plemienia zamieszkującego Górny Laos, ale również przygraniczne okolice Wietnamu, Chin, Birmy , a nawet róg najbardziej na wschód wysunietych Indii. Ludzie Ci są zwykle bardzo uśmiechnięci na widok turystów ( pomimo turystycznego tłoku w samym Vang Vieng niewielu przybyszów dociera do wiosek, z uwagi na bardzo absorbujące wlewanie w siebie zdumiewających ilości napojów alkoholowych). By dolinę objechać ( w sumie to ponad 30-40 km) trzeba w kilku miejscach przejeżdżać płytszymi i głębszymi brodami.
Ta okolica po prostu zdumiewa nas niewiarygodną wprost ilością motyli i zróżnicowania ich gatunków. Marek mówi,że to z pewnością zjawisko sezonowe, gdyż był tu parę razy, ale tego nie doświadczył.
Ponad to w górach, dostępnych do zwiedzania jest parę jaskiń ( koniecznie wyłącznie z przewodnikiem, gdyż tworzą prawdziwy labirynt. Dodatkową atrakcją jaskiń jest to, że mieszkają w nich zdecydowanie największe na świecie pająki. Wprawdzie księgi rekordów Guinessa wogóle o nich nie wspominają ( nie wiem dlaczego), to jednak jesli chodzi o zasięg odnóży biją one na głowę gatunki w Ksiedze wyszczególnione i osiągają ponad 30 cm. Pająki te sam odwłok mają bardzo mały ( wyglądaja jak supersterydowa wersja niegroźnego i niewielkiego pająka zwanego daddy long legs.
Pająki są strasznie płochliwe i chociaż bardzo łatwo je wypatrzyć po intensywnie odbijających najmniejsze nawet ilości światła ślepiach, zwykle udaje się je obserwować nie dłużej, niż ułamek sekundy. Gdy tylko widzą światło latarki natychmiast uciekaja.Nasz dzien powoli zbliża się do końca. Została nam tylko kolacja i spanie. Rano wracamy do Vientiane.
Bez żadnych przygod i na szczęście na sucho docieramy do stolicy kraju. Oddajemy motocykl, wcześniej rezerwując sobie pokój w małym hoteliku w pobliżu Mekongu.W mieście kupujemy bilet na powrotny pociąg do Bangkoku. Następnego dnia około południa busik zabiera nas spod hotelu i wiezie, na oddaloną o jakies 10 km od miasta malenką stację kolejową. Ta stacja jest jednocześnie laotanskim posterunkiem granicznym, tak więc gdy wchodzimy na peron jesteśmy już formalnie poza Laosem, ale jeszcze nie w Tajlandii. Czekamy ze 2 godziny i dopiero wtedy na peron wtacza się kilkuwagonowy pociąg z dumnymi tablicami na wagonach "International Train Vientiane - Nong Khai" ...czyli trasa licząca sobie może ze 12-14 km :) Po drodze przejeżdżamy mostem nad Mekongiem i już jesteśmy w Tajlandii. Dla mnie to pożegnanie z tą rzeka. Z całą pewnością zachowam dobre wspomnienia o jej okolicach. W Nong Khai przesiadka na pociąg do BKK. Odjeżdżamy przed wieczorem. Tym razem zasypiamy znacznie szybciej, niż w drodze do Laosu. Marek budzi się wczesnym rankiem i mowi, że coś mu nie gra.Nie wiemy, gdzie jesteśmy, gdyż wszystkie informacje na spotykanych po drodze tablicach zapisane są w języku tajskim. Wreszcie jest pierwsza tablica z literami łacińskimi. Okazuje się , że nasz pociąg jest opóźniony o co najmniej 2-3 godziny. Na razie to nic wielkiego. Planowy przyjazd około godziny 7.00 rano przełożył się na 9.00-10.00. Nasz samolot z BKK do KUL odlatuje po drugiej, na lotnisku musimy być najdalej o 12:30...spoko! Jednak pamietajmy , że opóźnienie pociągu może się zmniejszyć, lub zwiększyć, a że zwykle zmniejszenie jest niczym więcej, jak czczą teorią, więc narażeni jesteśmy na niezłe zdenerwowanie. Do tego jeszcze mamy problem z tym, że czym później, tym większe korki na ulicach i tym dłużej zajmie nam dojazd z centrum, na lotnisko Suvarnabhumi. Opóźnienie wyraźnie się zwiększa, a my stajemy się nerwowi. Nie możemy dzisiaj nie wylecieć, gdyż wtedy nie zdążymy odebrać irańskiej wizy i tym samym nie wylecimy z KUL do Teheranu. Marek zaczyna studiować mapę i zastanawia się jakie mamy opcje. Może by tak wysiąść przed Bangkokiem i złapać taksówkę do lotniska. Rzecz jednak w tym,że nasz pociąg jest teoretycznie pośpieszny i w zasadzie powinien zatrzymać się po drodze jeszcze tylko jeden raz - naprawdę bardzo daleko od miasta.Po drodze jest kilka stacji, ale tam pociąg się nie zatrzymuje. Opóźnienie cały czas wzrasta i już wiemy z całą pewnością, że nie zdążymy dojechać tak, jak planowaliśmy do stacji centralnej, a następnie na lotnisko. Marek zawiadamia o tym konduktora. Pokazuje na mapie stację już na terenie samego Bangkoku ( stacja Doi Muang, przy starym lotnisku) Gdybyśmy mogli tu wysiąść zaoszczędzilibyśmy co najmniej godzinę, gdyż Doi Muang z Suvarnabhumi łączy jedna z autostrad oplatających Bangkok. Konduktor łączy się z kierownikiem pociągu, chwilę rozmawiają i ...załatwione! Pociąg się dla nas zatrzyma. Wreszcie około 12.00 zatrzymujemy się w Doi Muang. To mała stacja, więc zaraz siedzimy w taksówce i ruszamy z kopyta. Mamy do przejechania ponad 40 km. Jednak jesteśmy na obrzeżach miasta i bezpośrednio przy systemie autostrad. Docieramy kilka minut przed czasem. Szybka odprawa bagażowa, potem celna i z wielką ulgą siadamy w lotniskowej knajpie przy piwku zimnym, niemniej paskudnie drogim...ale co tam! Naprawde nam ulżyło :) Godzinę później siedzimy już w samolocie AirAsia, ktory dwie godziny później wyląduje w Kuala lumpur...ale to już w innym odcinku :)
Zdjęcia moje i Marka oraz z jego wczesniejszych podróży do Laosu.
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
Piekne zdjęcia. Ciekawie się przegladalo , tym bardziej ze Laos mam w dalekich planach, ale chciałbym go zdobyc od wietnamskiej strony.
-
Bardzo mi się podoba ta podróż, fantastyczne foty. Jestem pełna uznania za podróżowanie na motorze, nie odważyłabym się.
-
Wspaniała , odważna i pełna niespodzianek a do tego piękne zdjęcia :)
Pozdrawiam:) -
Drżenie kończyn ..... wspaniałe opisy i teraz zdj,ęcia :)
-
...melduję Irenko, że zakończyłem czytanie opisówki, napięcie rosło we mnie i czułem wzrost adrenaliny przy "powrót do Bangkoku". Wszystko dobre co dobrze się kończy. Jeszcze raz dziękuję za niesamowite wrażenia. Irenko, przypominam - pomyśl o wystawieniu podróży "Ludzie moich podróży". Nie tylko ja oczekuję na tę reminiscencję...pozdrawiam serdecznie i cieplutko...
-
wreszcie, po długiej przerwie i naprawie komputera dobrnęłam do końca podróży.
Z wielką przyjemnością poznałam kolejny etap Twojej podroży, piękna relacja, ciekawie opisana.
Tradycyjnie czekam na cdn. -
...Jolu, w zupełności zgadzam się z Twoją obserwacją a zarazem sugestią dla Hooltayki. Musimy to podpowiedzieć Irence bo może nie doczyta naszych komentarzy. Jeśli Irenka zdecyduje się na taką tematykę, choćby nawet w Kolumberze to i tak będzie to prezentacja osobowości całego świata z najwyższej półki. Pozdrawiam Jolu....
-
Tak Sławku:) Irena ma niebywałą intuicję i umie złapać ten szczególny moment kiedy fotografowana osoba mimo, że świadoma obserwacji chowa się we własnych myślach i nie ucieka do pozowania. Stąd też jej fotografie są nie tylko autentyczne, ale i poruszające. I myślę, że byłoby dobrze gdyby zechciała zdjęcia dzieci i mnichów, oczywiście po jakiejś selekcji wysłać do redakcji zajmujących się tematyką poświęconą ludziom.
-
..prawda Jolu, że dzieci, postaci są wspaniałe a raczej przewspaniałe?...takimi fotografiami Irenki jestem poruszony do głębi...
-
Na razie przeczytałam tekst i obejrzałam połowę zdjęć. Wspaniały przewodnik zawierający mnóstwo praktycznych informacji dla tych, którzy zechcą samodzielnie zobaczyć Laos. Nie sądziłam, że można jeszcze znaleźć takie atrakcje jak te opisane czyli spływ na dętce czy spotkania z spider - monstrum. Zdjęcia jak zawsze piękne, a okładka podróży nadzwyczaj trafnie dobrana. Gratuluję i pozdrawiam gorąco:)
-
Czytam i oglądam, na razie pierwsze spostrzeżenie: te zdjęcia z rozdziału
"Przez góry do Luang Prabang" nadają się na wystawę poświęconą dzieciom. Wspaniale ujęłaś postacie i wywolałaś emocje, a o to przecież chodzi. -
... i jaki wniosek Piotrze?... by zrobić fajne zdjęcia trzeba kupić mały dodatek, czyli motor...ale uwierz mi, mam motor ale nawet nie pomyślałem, że może coś lepiej wyjść w kadrze...Irenka po prostu wykorzystała motocyklistę , ot cała tajemnica fajnych fotografii, pozdrawiam...
-
...fajne zdjęcia robi się przy użyciu motocykla ...:-)...
-
...i jakby tym pociągiem do Tajlandii, dotarłem do końca podróży po Laosie motocyklem. Nie powiem, że jak zwykle bo tak jest ale bardzo miłe widoczki i doznania. Irenka obyś dalej trzymała taki klimat . Wielkie dzięki za bycie tam gdzie rzeczywistość być nie pozwala....wielki plusik za relację, do której niestety muszę jeszcze powrócić...
-
...chyba znowu dziś nie pogadamy ... :-( ...
-
...dzisiaj otwarcie dziewięciu zdjęć, o których informacje dostałem na skrzynkę zajęło Kolumberowi 55 minut! Pewnie czyta i analizuje relacje z wydarzeń Dnia Wolności ... :-( ...
-
...chyba Kolumber dzisiejszy Dzień Wolności traktuje jako wolny od pracy ... :-) ...
-
fajnie było zwiedzić z Wami motocyklowo Laos;pzd
-
...póki co, oglądam podróż z doskoku!...
-
Z zapartym tchem przeczytałam o tej Waszej motocyklowej wyprawie.Pełen podziw z mojej strony:)
Zabieram się za oglądanie zdjęć.
-
Wróciłem, przeczytałem, obejrzałem i jestem pod wrażeniem, bo to kolejna wspaniała relacja z Waszej wielkiej przygody. Czy zazdroszczę? Jak najbardziej tak! I chętnie kiedyś podążę Waszymi śladami :-).
-
Irenko, wiele miejsc odwiedziliśmy wspólnie, piękne wspomnienia.
-
super....też będę tutaj wracać....
-
Jestem pod wielkim wrażeniem :)
-
Świetna relacja i fotki, ale do tego już nas przyzwyczaiłaś... Pozdrawiam.
-
Przypominają mi się tajsko - khmerskie klimaty. Pozdrawiam
-
Magiczna podróż! Miło było zwiedzić Laos z Wami:) Pozdrawiam gorąco:)
-
Irenko, zaplusiłam i wrócę...
-
I ja chetnie wszystko obejrze, ale dopiero po powrocie do domku. Tymczasem serdecznie i goraco Cie pozdrawiam :-)
-
sporo zdjęć, fajnie, będę sobie oglądał